Saturday 12 August 2017

Dlaczego Calvino Italo był dupkiem i co myślę, kiedy myślę o Jane

Wydało się. Jestem osobą potrzebującą wrażeń. Taka tutaj niby stateczna, ciężko wypracowująca użyteczne nawyki i dbająca o cukier, ale parę dni bez dobrej książki i życie nagle staje się przytłaczającym obowiązkiem. Nie przesadzę jak powiem, że jestem od tego uzależniona. Dobra historia jest jak narkotyk, wciąga, przenosi w inny wymiar. Łapię bez wahania autora/autorkę za wyciągniętą wprost do mnie dłoń i biegnę starając się nadążyć. Po drodze obdrapię sobie kolana, poniszczę ubranie i pozostanę na bezdechu, aż do ostatniego kroku. Wszystko jest warte tego dziwnego uczucia, które jest pomieszaniem smutku z radością i spełnienia z poczuciem braku, jakie odczuwam po przeczytaniu dobrej książki.

Calvino Italo, znany mi również obecnie jako „ten frajer”, napisał książkę. Dla ścisłości - napisał ich wiele, ale mnie chodzi o TĘ konkretną książkę: „If on a winter night traveler”. Początek wydawał się obiecujący. Panie Italo, czarujące imię, ciekawe nazwisko, jeszcze bardziej ciekawe bio. Świetnie, miło mi, czy mogę tak bezceremonialnie chwycić Pana „pod rękę”? Tak? Dziękuję, zaczynajmy. Hmmm, ok koncept jest wkurzający, ale ciekawy. W dużym uproszczeniu: czytam o czytelniku – sobie, o innym czytelniku i innej czytelniczce, o kilku książkach i pomyłce u wydawcy. Nie wiem kim jestem i kiedy jestem kim. Wyzwanie. Lubię to. Jednak z upływem stron, czyli przy zwiększającej się liczbie dotknięć czytnika, orientuję się, że jestem strasznie zdenerwowana. Już nie klikam delikatnie w róg ekranu. Ja naciskam z impetem, tak jak naciskam w myślach na autora, żeby dokończył mi wątki.

Aby ukoić zszargane nerwy, stokrotne k**** dzięki panie Italo, obejrzałam sobie na youtube „Lucy Worsley's Jane Austen Behind Closed Doors”. Niesamowita godzinna produkcja BBC. Pani prowadząca z wielką gracją i rzeczowo oprowadza nas po miejscach gdzie Jane mieszkała, tworzyła, spacerowała, bawiła się i gdzie odeszła.
Kiedy myślę o Jane to myślę o stylu i konsekwencji. Kiedy myślę o Jane to myślę o ogromnej odwadze, jakiej potrzeba żeby być w życiu sobą. Kiedy myślę o Jane to myślę też o sobie. Czasami wydaje mi się, że jestem niekończącym się patchworkiem zszywanym dziarsko przez kogokolwiek i gdziekolwiek, często byle jak.
Kiedy łapię się na tym, że tak myślę to podnoszę dumnie głowę i prostuję plecy. Przypominam sobie o tym, że Jane zdarzyło się, chociażby kilka razy, cierpieć z powodu kaca po szaleństwie na balu. Bycie sobą to też poszukiwania i momenty kompletnego zagubienia. Bycie zbyt powściągliwym albo za bardzo otwartym. Przesadzanie albo całkowita bierność. Nie tylko kontrasty ale też średniactwo.
Doświadczanie wszystkiego, także w sposób tylko pośredni, wyposaża nas w umiejętności, poza gramatyką i ortografią, składa się na nasz warsztat pracy. Nie da się napisać dobrej historii o tokarzu, nie wiedząc na czym polega praca tokarza, no chyba, że chcemy napisać historię o tokarzu, który postanowił zostać żeglarzem. W takim jednak przypadku przydałaby się znajomość węzłów i wiedza o wiatrach.

Kończąc dziękuje Jane Austen i dziękuję Calvino Italo. Tej pierwszej, za stworzenie pięknego, spójnego uniwersum do którego mogę uciec, zachwycając się za każdym razem na nowo. Temu drugiemu, za uzmysłowienie mi jak bardzo lubię się zatracić w lekturze.




Sunday 23 July 2017

Niedzielna szpila i o co chodzi Fridzie?

Jak to, na moje nieszczęście, mawiają do siebie moi rodzice: „bo Tobie chodzi tylko o to, żeby mi szpilę wbić”...

Frida wszystko wie. Frida bardzo dużo chodzi. Frida bardzo dużo dźwiga. Frida zawsze uraczy Cię dobrą radą. A przynajmniej dobrą, w jej mniemaniu.

Odkąd relacja z Marie się zintensyfikowała; do miłych liścików wrzucanych do jej skrzynki przy okazji uiszczania drobnych opłat związanych z administracją budynku, doszły także okazjonalne małe prezenciki; to Frida poczuła przemożną potrzebę zaangażowania się w sąsiedzkie relacje.

Słodki i nieinwazyjny styl Marie, który tak podoba się mojemu S. (który zresztą sam jest także uroczy i uprzejmy i nigdy się nikomu nie narzuca) kompletnie zbladł przy bezczelnym „wożeniu się” Fridy. Tak, Frida się wozi.

Podejrzewam, że wszystko rozpoczęło się w Walentynki. Marie bardzo ujęła mnie tym, że zawsze zostawia wszystkim sąsiadom kartki z życzeniami z okazji świąt. Z racji tego, że nie byłam usatysfakcjonowana naszą odpowiedzią na jej kartkę bożonarodzeniową; do zwykłego liściku dołączyliśmy jedynie malutkiego zielonego renifera z filcu, to postanowiłam zaskoczyć ją jakąś małą niespodzianką. I teraz uwaga, zasady gry, choć do tej pory niepisane, są proste i precyzyjnie określone. Kartki i upominki są ZAWSZE kartkami i upominkami okolicznościowymi. Tyczy się to wszelakich świąt, kiedy elegancko jest życzyć odpowiednio „smacznego jajka”, „szczęśliwego Nowego Roku” etc. Jedynym wyjątkiem od tej zasady jest moment płacenia za światło w budynku – powszechnie zaakceptowane jako okazja do podrzucenia podziękowania dla Marie, za zajmowanie się administracją budynku. Upominki i kartki są zawsze dyskretnie podrzucane. Nigdy ale to przenigdy, nie czeka się na Marie na korytarzu, a tym bardziej nie puka się do drzwi żeby wręczyć jej kartkę czy upominek. Ponadto kartki i upominki muszę być drobne. Nie wypada przesadzić i podrzucić coś co spowodowałoby, że druga strona poczuje się w jakikolwiek sposób zobowiązana.

Nie czekając na Wielkanoc, postanowiłam zaskoczyć Marie małym pudełeczkiem czekoladek z okazji Walentynek. Wiem, odrobinę bezczelna idea, ale miałam ogromną ochotę zrobić dla niej coś miłego. Stwierdziłam więc, że jakby się uprzeć to mieści się w kanonach naszej relacji. Ledwo, ale się mieści.
Na moje szczęście, Marie była zachwycona, dziękując mi na klatce, powiedziała, że była totalnie zaskoczona i że czekoladki są główną ozdobą jej ławy.
Ucieszona swoim sukcesem, zamiast nudnej kartki, na Wielkanoc podrzuciłam żółtego kwiatka w malutkiej doniczce. Bardzo spodobał się Marie i wylądował na ławie, zaraz obok czekoladek.
Ponieważ na naszej małej klatce ściany mają uszy, a wieści szybko się rozchodzą, to niemalże od Walentynek poczułam, że coś zaczyna się zmieniać. Frida zaczęła ze mną rozmawiać.
Nie mam nic przeciwko miłej sąsiedzkiej pogawędce. Wręcz przeciwnie, było mi bardzo miło zostać obdarzoną zainteresowaniem Fridy. Ale jej było mało i nie przejmując się klatkowym savoir-vivre'm zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce.

Pewnego dnia, myjąc naczynia w kuchni, usłyszałam stanowcze pukanie do drzwi. Niezapowiedziane wizyty są w naszym domu rzadkością, więc nadstawiłam uszu, kiedy S. powoli skierował się w stronę drzwi. Chwilę później usłyszałam ożywiony głos Fridy, która stwierdziła coś rzeczowo w kliku słowach i odgłos zamykanych drzwi. Z relacji S. wynikało, że Frida, łamiąc absolutnie wszystkie kanony naszej klatki, WPADŁA sobie do nas nie tylko BEZ OKAZJI , ale i z wiadomością, że jestem dla swojego męża „najlepszą i najsłodszą żoną na świecie” ale także z prezentem w postaci WIELKIEGO soczystego melona.

Nie powiem. Przyjemnie mnie to połaskotało. I gdzie tu szpila? Otóż, dowiadując się dosłownie o dzień wcześniej od Marie o tym, że się pobraliśmy kilka miesięcy temu (nie trzymaliśmy tego w sekrecie, po prostu nie było okazji, żeby o tym wspomnieć przy okazji rzadkich i krótkich pogawędek na klatce czy przed budynkiem), a zapytana przez Marie czy o tym już wcześniej wiedziała, skinęła głową z nabożną miną, kogoś kto musiał długo utrzymywać w tajemnicy bardzo ważny sekret. Byliśmy wtedy wszyscy w czwórkę na zewnątrz; w sumie w piątkę, bo towarzyszył nam rudy kot, wygrzewający się na murku i S. co prawda od razu dopowiedział z przepraszającym uśmiechem, że owszem Frida się dowiedziała wcześniej, ale tylko o dzień lub dwa, ale co się stało to się nie odstanie, i kot nam świadkiem, że Frida pokazała, kto rządzi na klatce. Marie westchnęła tylko żartobliwie, że to nie fair i wszyscy się rozeszliśmy.

Zabawne jak często robimy te same rzeczy, ale dla innych celów. Albo, że robimy coś nie dla tego, że jest to wartością samą w sobie, tylko po to, żeby coś dzięki temu osiągnąć.


A co do „wożenia się” to okazuje się, że jestem na to za słaba w uszach. Spróbowałam i właśnie przez to teraz jestem kłębkiem nerwów niecieszącym się na nadchodzące kolejne dwa tygodnie urlopu, czy raczej przerwy pomiędzy nową a starą pracą..

Najlepsze są rozmowy prowadzone samemu ze sobą.

Najlepsze są rozmowy, które prowadzę sama ze sobą. Najlepsze są rozmowy, które się prowadzi samemu ze sobą. Najlepsze..

Mam problem z tym żeby pisać i mówić jasno i przejrzyście. Zapominam, że czytelnik czy rozmówca, nie ma wglądu do mojego toru myślenia i nie jest w stanie domyślić się co chcę mu przekazać. Wypominam sobie moją porywczość i chaotyczność, a w przypadku rozmowy, także nadużywania gestykulacji. Do tego dochodzą błędy językowe, które zniekształcają moje komunikaty. Jest mi często za siebie wstyd.

Pod wpływem stresu zaczynam mówić głośniej i szybciej. Tak samo pod wpływem ekscytacji czy wzruszenia. Czasami chciałabym móc otworzyć magiczny portal lub użyć niezwykle zaawansowanego komunikatora, który pochłaniając moje emocje, przetworzyłby je na wiadomość. Wiadomość idealną. Warunkiem takiego idealnego przekazu musiałaby być personalizacja. Musiałby bazować na osobistych wspomnieniach słuchacza, czytelnika czy widza. Najlepiej na wspomnieniach nieświadomych, które wprawiłyby odbiorcę w osłupienie, sprawiłyby żeby poczuł się zrozumiany, dotknięty, wysłuchany, nie wiedząc właściwie czemu. Wiadomość idealna wytworzyłaby to chwilowe połączenie, które raz nawiązane nigdy nie może być zerwane.


Staram się. Próbuję unikać niedopowiedzeń. Zwalniam, bo wiem, że w pędzie gubię kluczowe słowa. Jednocześnie nieuniknionym jest fakt, że muszę zrobić coś z tą energią. Z tym chaosem, który we mnie siedzi. W tym bałaganie myśli jest jakiś wzór. Ten ogień mógłby ogrzać wiele serc. I mimo, że często w siebie wątpię i zdaję sobie sprawę ze swoich ograniczeń to chciałabym kontynuować. Dlaczego? Bo dobra historia jest wszystkim. Bo słowa mają ogromną moc. Cóż z tego, że nie jestem mistrzem tego oręża. Nic nie stoi na przeszkodzie żebym nie ustawała w walce o lepsze umiejętności.        

Kiedy niedziela jest sobotą

Nie piszę teraz dlatego, że czuję, że w tym właśnie momencie jakaś bardzo ważna myśl odseparowała się od grona innych, mniej ważnych, i jak kamyk rzucony do rzeki, sprowokowała utworzenie się na jeziorze mojego umysłu delikatne wibrujące kółeczka natchnienia. Nie wierzę w to więcej.

Nie jem w momencie poczucia głodu, dlatego, że jakaś magiczna siła instynktu sama z siebie mnie do tego popycha. Mimo, że ignorancja zakrywa mi mądrość procesów trawiennych i przetwarzania energii w ciele, to wiem, że można obliczyć co do minuty kiedy organizm wyśle sygnał o tym, że czas uzupełnić zapasy. 

Nic nie dzieje się samo z siebie. Obdarzeni siłą sprawczą, malutcy wielcy giganci. Czyż to nie jest fascynujące być takim słabym? Móc być zdmuchniętym jak okruszek ciasta, po którym nikt nie będzie rozpaczał? A jednocześnie być takim wielkim, że poddają się Tobie żywioły? Że latasz gdzie chcesz żelaznym ptakiem i wprawiasz w osłupienie lokalną faunę wyprawiając sobie kolorowe pioruny na zawołanie na niebie. Czuję się z tym nieswojo i dumnie jednocześnie.

Zanim przyszło zrozumienie. Zanim przyjdzie większe zrozumienie. Jaki jest właściwie cel tego wszystkiego oprócz rozwoju i ewoluowania, poznawania siebie bardziej? Ano właśnie cel jest taki jaki zostanie nam przydzielony, przez nas ustalony, wybrany, pokochany. I czyż to nie jest piękne?

Nie chcę, odmawiam, zostaję tu gdzie jestem teraz. Winna. Przyznaję się do takiego zachowania, nieświadomie, półświadomie, świadomie. Niczego nie żałuję, chociaż ciekawi mnie trochę, kim mogłaby być tamta Ola. Aleksandra. Mądrzejsza, pewniejsza siebie, spokojniejsza. Szybciej, wcześniej, bez bagażu. Ale oto tutaj jestem. Wgapiam się bez wyrzutów sumienia w ten piękny niebieski (a może indygo?) morza. I czuję jak mnie unosi ze sobą ta fala flow o której wyczytałam w książkach. I myślami wracam to tego cytatu z jeszcze innej książki i przychodzi zrozumienie i spokój. A w tym spokoju powracają lektury minionych lat. Momenty nad książkami, czysta czytelnicza radość. Tyle się nauczyć, tyle poznać „zobaczyć”.

Napisałam parę zdań, bo zdecydowałam, że usiądę i je napiszę. To ja kieruję siłą sprawczą. Nawet kiedy wydaje się, że jesteśmy tylko paproszkiem motanym przez wydarzenia życiowe na różne strony, to i tak zawsze mamy wybór reakcji. To my decydujemy jak się zachowamy kiedy przychodzi nam zderzyć się czołem z czymś na co nie mamy wpływu. I w to wierzę.

Piszę dlatego, że tak zadecydowałam ja sama. I ja sama tę decyzję podjętą przez siebie wprowadziłam w życie poprzez czynność.


Niedziela jest sobotą, bo w poniedziałek jest święto i jest wolne. Dzięki temu mamy długi weekend. Pomimo ogromnego szacunku do wszystkich autorów i uznania, że dzięki czytaniu moje życie zmienia się co dnia, muszę przyznać, że nasze własne historie uczą mocniej..

Według Mamy, w niedzielę nie można włączać pralki, czy sprzątać, ponieważ niedziela jest ZAWSZE niedzielą. Dniem w którym idzie się do kościoła i w którym się odpoczywa. Nie muszę chyba dopisywać ile perwersyjnej radości sprawia mi fakt, że właśnie, że można... Można tworzyć własne definicje niedzieli. Polecam.

Friday 3 March 2017

Czwartek

Spędzony samotnie w czterech ścianach. Mam tak, że od czasu do czasu muszę się zaszyć. Tak, odczuwam z tego powodu wyrzuty sumienia. Zwłaszcza kiedy jest piękna pogoda. Lub kiedy wiąże się to odmówieniem komuś spotkania.

Wiem też, ze muszę się pilnować. Jeżeli mam zaplanowane jedno spotkanie towarzyskie w sobotę i jeszcze kawę z dziewczynami w niedzielę, to oddycham z ulgą kiedy kolejne spotkanie zostaje przeniesione z poniedziałku na czwartek. Taką mam już naturę. Spotykanie się z ludźmi jest dla mnie męczące. Bardzo lubię ludzi. Czekam zawsze z podekscytowaniem na głębokie rozmowy, najlepiej w niewielkim gronie. Jednak nie mogę zapominać, ze muszę ostro kalkulować ile jestem w stanie wydatkować energii.

Ja nie chadzam, a przynajmniej od kiedy jestem tego świadoma, to staram się nie chadzać, na zwyczajne kawy, kolacje, spacery, czy video rozmowy na skype. Zazwyczaj kończą się dla mnie rozczarowaniem. Skoro wiem, że każde takie spotkanie to dla mnie wydatek energetyczny, to staram się wybierać tylko te, które uważam za naprawdę wyjątkowe. A co jest moim kryterium wyjątkowości? Ludzie? Miejsce? Aktywność?

Długo nie mogłam zrozumieć różnicy pomiędzy mną, a moją przyjaciółka. Podczas kiedy jej było to obojętne czy wokoło ktoś się kręci czy nie, i wręcz czasem o tę obecność zabiegała, to dla mnie bycie z kimś bez przerwy było bardzo frustrujące. Nie muszę chyba dodawać, że dyskomfort wzrastał wprost proporcjonalnie do ilości osób w pobliżu.

Dlaczego się tak dzieje? Oczywiście, nie chcę generalizować. Każdy czasem potrzebuje chwili wytchnienia w samotności i każdy czasem potrzebuje obok drugiej osoby. Tylko czy każdy, tak samo jak ja, tę osobę obok utożsamia z realizowaniem poczucia bliskości? Oj chyba nie. Ekstrawertycy nie na darmo maja mnóstwo określeń na socjalizowanie się.

„lets hang out”
„lets grab a beer”
„wyskoczmy na drinka”
„wpadnij do mnie”

Spotkania są po prostu towarzyskimi spotkaniami, jakich odbywa się tysiące w ciągu swojego życia. Są tematem do rozmów przez kilka pierwszych dni i odchodzą w niepamięć. Z biegiem czasu zauważyłam, że bardzo mi to nie odpowiada; że zawsze szukam jakichś długofalowych korzyści kiedy spotykam się z innymi. Po odkryciu, że po pierwsze - kosztuje mnie to mnóstwo energii, po drugie - nieczęsto wyprowadza z emocjonalnej równowagi oraz po trzecie - zagłusza moje poczucie świadomości, stwierdziłam, że jest to sprawiedliwe podejście do tematu. Skoro tyle w to inwestuję, to moje oczekiwania maja prawo być wysokie. Z drugiej strony, dla kogoś kto ma ochotę jedynie wspólnie się poszwendać, moja potrzeba wyjścia poza small talk może być irytująca czy wręcz nie na miejscu.


Wracając do kryterium wyjątkowości – ma ono w moim wydaniu bardzo szerokie spektrum. Może to być możliwość nawiązania z kimś głębszej więzi. Odkrycie jakiejś nowej aktywności, miejsca, przełamanie strachu. Dowiedzenie się czegoś intrygującego – zawsze pytam ludzi co ciekawego ostatnio czytali lub oglądali, to bardzo mnie inspiruje. A reszta to już naturalna selekcja. Jeżeli spotkanie, pomimo moich świadomych starań okazuje się być niewypałem, to mogę spróbować kiedyś jeszcze raz, ale według powiedzenia „z pustego to i Salomon nie naleje” staram się nie spalać. Niespalanie się jest nieco problematyczne, ponieważ najczęściej musi zostać zaaplikowane w stosunku do osób rzeczy bądź aktywności, których termin przydatności już minął, a które są mi bliskie bo są takie znajome i łączy mnie z nimi wiele wspaniałych wspomnień. To ich najczęściej się uczepiam, mimo iż pogodziłam się z tym, że trzeba umieć odpuścić i pozwolić odejść i staram się to wprowadzać w moje życie. Dziękuję więc pięknie, kłaniam się nisko i co złego to nie ja.

Wednesday 1 March 2017

Środa

Próbuję się skupić i coś napisać, chociaż wiem, że nie będę mogła jeszcze przez chwilę odnaleźć się w swojej rzeczywistości. Właśnie za namową S. obejrzałam jeden odcinek „The Wire”. Powroty są męczące, ale i fascynujące. Jak to możliwe,ze jesteśmy w stanie tak mocno przepaść? Książki, seriale, filmy, piosenki, zapachy, dotyk.. Tyle jest sposobów na to żeby przenieść się w czasie i przestrzeni. Ile razy głęboko przeżywamy losy postaci, nierzadko fikcyjnej, razem z nią? Jak często niefizycznie podróżujemy wraz z bohaterami powieści?

Spacerując o poranku w kierunku hotelu, do którego chodzę na wodny aerobik, myślałam o tym jak w poście opiszę ten dziki płat zieleni przy naszym bloku. W głowie okładałam porównania, bo ten w większości kaktusowy busz, poprzetykany drobnymi kwiatkami i wszelkiego rodzaju chwastem, przypomina mi wakacje na wsi. Jest to związane również z obecnością kotów, które wygrzewają się bezczelnie na słońcu, kiedy ja mam do wykonania przeróżne obowiązki. Na wsi też było mnóstwo kotów – kierowników. Zjawiały się, jak bezszelestne cienie, w porze dojenia krów, czekając na swój przydział mleka.

To ciągłe podróżowanie w myślach jest czasochłonne i poświęcam temu mnóstwo energii. Począwszy od wspominania i roztrząsania, planowania i wyobrażania sobie rzeczy przyszłych, po snucie opowieści i wyobrażanie sobie rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły i nie wydarzą oraz udawanie rzeczy, w samotności lub z kimś. Dodatkowo od zawsze uwielbiałam czytać. Po wyjeździe z Polski przerzuciłam się stopniowo na książki napisane bądź przetłumaczone na angielski, ponieważ zależało mi na podszkoleniu języka. Dzisiaj zastanawiam się nad rozpoczęciem przygody z audiobookami – chciałabym poprawić swoją wymowę.

Jestem ledwo żywa. Być może przesadziłam planując sobie zakupowy maraton zaraz po aerobiku. Prawdziwe wyzwanie. Połączenie energicznego treningu - przy wtórze dopingujących okrzyków typu: „squeeze your bottocks, tummy in!”, wraz z przebiegnięciem całego domu handlowego, w którym muzyka zdecydowanie nie jest tłem do zakupów; w swoim natężeniu stanowczo jest panią pierwszego planu. Nie ukrywam jednak, że jestem z siebie dumna. Kupiłam jedynie 4 rzeczy (słownie: cztery). Dwie pary lekkich długich spodni, tunikę i sandały. Bardzo korzystnie, czym od razu pochwaliłam się S. („Tylko 7 euro za takie spodnie, czaisz? No ale czaisz?”). Odkąd jestem coraz bardziej świadoma swoich potrzeb, udaje mi się też odpowiednio dobierać lektury, które są w stanie nakierować mnie na dobre tory (czytaj szanować bardziej swoje ciało i przychody). Nie zawsze tak było, w związku z tym czuję się dobrze mogąc sobie pogratulować, że kupiłam tylko rzeczy z listy, ba, że miałam tę listę wcześniej przygotowaną.

Tylko śmieszy mnie to ile we mnie sprzeczności. Dbam o detale i szczegóły, chcę być świadoma i konsekwentna. Bo warto. I to prawda – warto wiedzieć kim się jest i co się lubi. Warto wiedzieć z czym się utożsamiamy. Ale jednocześnie w mgnieniu oka, po jednym akapicie przepadam z kretesem, jestem kimś innym, co skutkuje przepoczwarzeniem się w kogoś innego niż ta osoba, którą byłam wczoraj. Wplatam i przeplatam siebie z innymi, z fikcją, inspiracją, wszystko wedle mojej własnej interpretacji i potrafię z tego, miejmy nadzieję, wyjść bez uszczerbku na umyśle. Niektórzy ludzie to tacy stąpający twardo po ziemi z głowami wysoko w chmurach. To świetnie, że nie wydałam na zakupach całej wypłaty, ale jednocześnie jak to się ma do wydawania całego wieczornego czasu na śledzenie historii detektywa?


Jak to moja koleżanka z liceum pięknie napisała na klasówce z etyki: jedynym czego możemy być pewni są ciągłe zmiany. Klasówce? W liceum nigdy bym tak nie powiedziała. W liceum byłam cool i użyłabym słowa "sprawdzian".

Tuesday 28 February 2017

Wtorek

Pod wpływem programu o Obsesyjno- Kompulsywnych Sprzątaczach (OCC) postanowiłam zrobić coś dla dobra ogółu i poodkurzać nasza klatkę. Mieszkamy w niewysokim bloku, który mieści kilka mieszkań i nieco więcej lokatorów, gdyż na każde mieszkanie przypada ich co najmniej dwoje. Wyjątkiem od tej reguły jest Marie. Pani Marie, lub jak kto woli po prostu Marie (zwracamy się do siebie po imieniu), jest mieszkającą samotnie i dostojnie piękną Maltanką w jesieni życia. Ma regularne rysy twarzy i cała jest okryta aureolą z ciepłego brązu, od starannie zafarbowanych włosów, poprzez oczy i skórę. To właśnie z Marie wymieniamy się okazyjnie liścikami i obdarowujemy się drobnymi upominkami.

Darzę sympatią wszystkich mieszkańców bloku. Jesteśmy dość międzynarodową gromadką. Lubię kiedy mijamy się na korytarzu serwując sobie uprzejmości. Cześć, jak się masz? Miłego dnia! Wesołych Świąt!

Nasz blok jest położony na małym wzniesieniu, dzięki czemu mamy daleki widok na morze. W dzień, w zależności od pory roku, można podziwiać – zimą - biel i róż chmur, a latem - błękit nieba zlewający się z błękitem morza. Natomiast upalną letnią nocą, dla złagodzenia wywołanej gorącem bezsenności, zamiast wyimaginowanych owieczek można liczyć na morzu maleńkie światełka, pod których złudnie malutkim blaskiem ukrywają się statki – olbrzymy.

Posprzątałam łazienkę i szafkę pod zlewozmywakiem w kuchni. Zamiast sprzątania klatki, w którym uprzedziła mnie Frida z dołu. Frida jest nieco młodsza od Marie. I jest jej zupełnym przeciwieństwem. W miejsce posągowej urody Marie, Frida jest drobniejsza i żwawsza. Nie ma długich loków Marie tylko krótką buńczuczną czarną czuprynę, a na jej twarzy zamiast łagodnego uśmiechu Marie, zawsze gości mówiący wiele ironiczny uśmieszek. Dzisiaj to właśnie on, a nie sama Frida, powiedział mi bez ogródek, ze tak naprawdę to nie miałam wcale zamiaru odkurzać klatki oraz, że wszyscy jesteśmy szczęśliwi zwalając brudną robotę na Fridę.

S. pracował dzisiaj z domu. To niesamowite jak on się różnie zachowuje po dniu pracy w domu i dniu pracy w biurze. Jestem szczęściarą, bo ktoś kiedyś mi bliski, podarował mi wspaniała książkę pt. „Quiet”, która wspaniale wyjaśnia różnicę pomiędzy ekstrawertykami i introwertykami. Dużo się z niej o sobie dowiedziałam. Oboje z S. jesteśmy introwertykami, ale S. w przeciwieństwie do mnie dużo szybciej traci energię w kontaktach z innymi. Oczywiście jest to tylko moje nieobiektywne zdanie.

S. po całym dniu w biurze uwielbia zaszyć się w kuchni i ugotować coś pysznego. Następnie, po oszczędnej rozmowie przy kolacji, udaje się do, jak ja to nazywam - swojego kącika, lub jak on to nazywa – do swojej jaskini. Pracuje wtedy nad czymś w skupieniu lub ćwiczy granie na gitarze lub wiolonczeli.

Dla równowagi, kiedy S. pracuje z domu to po godzinach jest niezwykle jak na niego rozmowny. Nie odmówi nawet spontanicznemu spotkaniu towarzyskiemu, nawet jeżeli pracuje następnego dnia.

Nawiązując do „pracowania następnego dnia” - mam się świetnie nie musząc o tym myśleć i jednocześnie mniej się też tego boję. Odwiedziłam dzisiaj nowe biuro i jestem spokojniejsza. Strach i niepewność zamieniłam i zamierzam wciąż zamieniać na podekscytowanie i radość z powodu nowego wyzwania, które mnie czeka.


Przypominam sobie jak na początku stycznia powtarzałam sobie w kółko, ze „ta zima kiedyś musi minąć” i zaczynam sobie uświadamiać, ze to samospełniające się proroctwo realizuje się w tym momencie, teraz, już. Kolejna wiosna w życiu. Na zdrowie!