Wydało
się. Jestem osobą potrzebującą wrażeń. Taka tutaj niby
stateczna, ciężko wypracowująca użyteczne nawyki i dbająca o
cukier, ale parę dni bez dobrej książki i życie nagle staje się
przytłaczającym obowiązkiem. Nie przesadzę jak powiem, że jestem
od tego uzależniona. Dobra historia jest jak narkotyk, wciąga,
przenosi w inny wymiar. Łapię bez wahania autora/autorkę za
wyciągniętą wprost do mnie dłoń i biegnę starając się
nadążyć. Po drodze obdrapię sobie kolana, poniszczę ubranie i
pozostanę na bezdechu, aż do ostatniego kroku. Wszystko jest warte
tego dziwnego uczucia, które jest pomieszaniem smutku z radością i
spełnienia z poczuciem braku, jakie odczuwam po przeczytaniu dobrej
książki.
Calvino
Italo, znany mi również obecnie jako „ten frajer”, napisał
książkę. Dla ścisłości - napisał ich wiele, ale mnie chodzi o
TĘ konkretną książkę: „If on a winter night traveler”.
Początek wydawał się obiecujący. Panie Italo, czarujące imię,
ciekawe nazwisko, jeszcze bardziej ciekawe bio. Świetnie, miło mi,
czy mogę tak bezceremonialnie chwycić Pana „pod rękę”? Tak?
Dziękuję, zaczynajmy. Hmmm, ok koncept jest wkurzający, ale
ciekawy. W dużym uproszczeniu: czytam o czytelniku – sobie, o
innym czytelniku i innej czytelniczce, o kilku książkach i pomyłce
u wydawcy. Nie wiem kim jestem i kiedy jestem kim. Wyzwanie. Lubię
to. Jednak z upływem stron, czyli przy zwiększającej się liczbie
dotknięć czytnika, orientuję się, że jestem strasznie
zdenerwowana. Już nie klikam delikatnie w róg ekranu. Ja naciskam z
impetem, tak jak naciskam w myślach na autora, żeby dokończył mi
wątki.
Aby
ukoić zszargane nerwy, stokrotne k**** dzięki panie Italo,
obejrzałam sobie na youtube „Lucy
Worsley's Jane Austen Behind Closed Doors”. Niesamowita godzinna
produkcja BBC. Pani prowadząca z wielką gracją i rzeczowo
oprowadza nas po miejscach gdzie Jane mieszkała, tworzyła,
spacerowała, bawiła się i gdzie odeszła.
Kiedy
myślę o Jane to myślę o stylu i konsekwencji. Kiedy myślę o
Jane to myślę o ogromnej odwadze, jakiej potrzeba żeby być w
życiu sobą. Kiedy myślę o Jane to myślę też o sobie. Czasami
wydaje mi się, że jestem niekończącym się patchworkiem zszywanym
dziarsko przez kogokolwiek i gdziekolwiek, często byle jak.
Kiedy
łapię się na tym, że tak myślę to podnoszę dumnie głowę i
prostuję plecy. Przypominam sobie o tym, że Jane zdarzyło się,
chociażby kilka razy, cierpieć z powodu kaca po szaleństwie na
balu. Bycie sobą to też poszukiwania i momenty kompletnego
zagubienia. Bycie zbyt powściągliwym albo za bardzo otwartym.
Przesadzanie albo całkowita bierność. Nie tylko kontrasty ale też
średniactwo.
Doświadczanie
wszystkiego, także w sposób tylko pośredni, wyposaża nas w
umiejętności, poza gramatyką i ortografią, składa się na nasz
warsztat pracy. Nie da się napisać dobrej historii o tokarzu, nie
wiedząc na czym polega praca tokarza, no chyba, że chcemy napisać
historię o tokarzu, który postanowił zostać żeglarzem. W takim
jednak przypadku przydałaby się znajomość węzłów i wiedza o
wiatrach.
Kończąc
dziękuje Jane Austen i dziękuję Calvino Italo. Tej pierwszej, za
stworzenie pięknego, spójnego uniwersum do którego mogę uciec,
zachwycając się za każdym razem na nowo. Temu drugiemu, za
uzmysłowienie mi jak bardzo lubię się zatracić w lekturze.